Zawsze mam na komputerze zainstalowane (przynajmniej) trzy
gry: pierwszą przechodzę, w drugiej strzelam z łuku/ snajperki w ramach resetu po ciężkim dniu,
trzecia to „Arcanum”. Generalnie jestem fanką pada i wsadu od lat najmłodszych
i zazwyczaj daję szansę książkom na podstawie moich ulubionych gier.
No, i
zawsze się srogo zawodzę. Nie trafiłam jeszcze na taką, która byłaby napisana
na poziomie wyższym niż przeciętny. Nie to, że często za nie chwytam, ale jednak.
Ostatnio wymogły to na mnie okoliczności. Jako że jestem człowiekiem,
który musi przeznaczyć część swoich wakacji na przyzwanie pracy
magisterskiej z innego wymiaru (w tym jej nie ma, zatem musi być w innym, to
oczywiste), więc dni upływają mi na klapaniu w klawisz w tempie panicznym. W efekcie
wieczorem mój pociąg do komputera jest żaden, nawet „Assassin’s Creed”
nie kusi. A tęsknota za uganianiem się po dachach jest. No, i jak tu pogodzić
dwie półkule mózgowe kobiety? W roli deus ex machina: półka z książkami.
Z serii AC czytałam już „Ostatnią krucjatę” (książkowa wersja historii Altaira) i byłam szczerze zaskoczona,
z jaką łatwością Bowdenowi udało się za pomocą pióra zamordować tak genialną fabułę gry. W „Porzuconych”
było dużo lepiej, ale i tym razem autor nie zawiódł mnie i mnie zawiódł. Tak. Dokładnie tak powinno brzmieć to zdanie.
Do moich ulubionych smaczków w "Porzuconych" należą:
1] Książka pisana jest w formie dziennika ojca Connora,
głównego bohatera trzeciej części gry. Przy dacie 1757 czytamy: „świat toczył wojnę siedmioletnią”. Hm. Może się czepiam, ale jest bardzo mało prawdopodobne, że w trzecim roku (albo pierwszym, zależy z którym historykiem się zgadzamy) tego konfliktu ludzie potrafili przewidzieć, ile jeszcze potrwa.
2] Patrz: zdjęcie numero duo.
(po większą ilość marudzenia należy kliknąć tu: TU)
No, ale. Po co się starać, żeby napisać porządnie książkę,
którą „fani i tak kupią”. Bowden mógł zabić, więc zabił. Po raz kolejny. Nikt
nie morduje asasynów tak, jak Bowden.
Historię Connora oraz rodzin Hatfieldów i McCoy’ów dzieli ładny
wiek. Mimo to, ścieżka dźwiękowa do mini serialu o kółku wzajemnej nienawiści
pomiędzy nimi bardzo ładnie mi się wpasowała w lekturę. John Debney zrobił
bardzo klimatyczny kawałek dobrej roboty: folkowe skrzypce, świetna gitara, a
orkiestra wchodzi dokładnie wtedy, kiedy wejść powinna. No, i bardzo ładne „I Know These
Hills” z Sarą Beck na wokalu.
1 komentarze:
Cytując etykietę, "nie mogę czytać [Twoich recenzji], bo się śmieję" ^^
Prześlij komentarz