Obyło się bez trybików



Rzadko tęsknię do czasów gimnazjum, ale kiedy już tęsknię…

…to do tego, jak się wtedy czytało książki. Wszystko było nowe, świeże, nie dało się tego z niczym porównać, więc absolutnie każda, największa nawet Kalka z Mistrzów była fenomenem na skalę (tu wstaw swój ulubiony fenomen). Człowiek nie był jeszcze na tyle oczytany, żeby w trakcie zagłębiania się odrzucić książkę zniecierpliwionym gestem i wyrecytować na głos dalszą przewidywalną część losów bohaterów*.
* (a później, mimo wszystko książkę czyta się do końca, bo a nóż widelec w którymś momencie się pomyliśmy. Ale raczej kończy się to depresja, że „już nic nas nigdy w życiu nie zaskoczy”)

Jako fantastofil z godnym stażem, co raz trudniej znaleźć mi książki, filmy, gry, które zachwyciłyby mnie czymś zupełnie nowym, ewentualnie dobrym miksem wyświechtanych elementów. Dlatego ze łzami wzruszenia wchłonęłam przez osmozę ostatnio dwa tomy „Przedksiężycowych” Anny Kańtoch przyturlane mi przez Malitę, która czyta.

Panią Annę pamiętam z „13 anioła”, jej powieści bodaj debiutanckiej, którą czytałam w liceum. Nie pamiętam fabuły (ale to dobrze, bo zamierzam przeczytać drugi raz), postacie mi się majaczą, ale za to uniwersum! Jakie to było uniwersum! Pani Anna ma do tego rękę jak mało kto, co widać też w „Przedksiężycowych”. Co więcej, nie wyjaśnia od razu wszystkich zasad nim rządzących, jak drużynie geeków przed rozgrywką RPG storytellin', więc czytelnik czuje się jak Wojciech Cejrowski rzucony w sam środek wioski Indian amazońskich. Może nawet mniej pewnie, bo nie każdy ma tyle tupetu co on. Albo jak Daniel Pantalekis, jedna z postaci „Przedksiężycowych”.

Zatem witamy w Lunapolis, gdzie nic nie jest ważne tak bardzo, jak progres i nowoczesność. Co jakiś czas projektowani genetycznie mieszkańcy muszą przeżywać na własnej skórze „Skok”, który oddziela od ich rzeczywistości to, co przestarzałe. Zabiera nie tylko brud i popsute przedmioty, ale także ludzi, którzy nie są wystarczająco „postępowi”, tworząc dla nich zupełnie nowy-stary świat. Dodajcie do tego postacie mając możliwość za odpowiednią opłatą modyfikować nie tylko swój wygląd, ale i zdolności, dodajcie unoszący się klimat lekkiego steampunku i mechanoidy. Można się zakochać. Nawet polecam.

Chciałam, żeby podczas czytania w uszach terkotały mi trybiki, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy je ostatnio słyszałam, więc jak zwykle w takich przypadkach, włączam opcję shuffle i szukam. Zupełnie jak w książkach fantasy: nie wiem czego, ale jak już to znajdę, będę wiedzieć, że dokładnie o to mi chodziło (pozdrawiam serdecznie genialną Eleonorę Ratkiewicz i Elfów z jej książek). Trybików nie znalazłam, ale przydarzyła się ścieżka dźwiękowa z „Ghost In the Shell: Stand Alone Complex”, część trzecia dokładnie. I Ben del Maestro (tak, tak, ten sam, którego słyszeliśmy we „Władcy pierścieni”) w „Flashback Memory Stick”. I etno –chór w „Torukia”. I cudnie romantyczna gitara „Mikansei Love Story”. Yoko Kanno, odpowiedzialna za cały ten cudny eklektyzm, rządzi od „Cowboy Bebop” i robi to niepodzielnie.

2 komentarze:

m_giffin 1 sierpnia 2013 10:02  

Dokładnie! Ostatnio właśnie myślałam nad moimi gimnazjalnymi zachwytami nad jedną z książek sensacyjnych - autor użył tam różnych punktów widzenia. Dla mnie było to coś tak nowego, że strasznie zachwyciłam się jego tekstem :)) Autorki nie kojarzę i trochę żałuję, bo kiedyś spędzałam w fantastyce mnóstwo czasu i teraz mam do niej sentyment :)

Unknown 30 sierpnia 2013 13:42  

szfiolko? ar ju elajf?

Prześlij komentarz