Sezon na wojnę
Etykiety: elektronika dźwiękowa , fakty autentyczne , przeczytać koniecznie
Obyło się bez trybików
Czternaście wojen. I dziesięć. I Superżołnierz.
Czasem tak jest, że jedną książkę zakłada się drugą... Zawsze czytam kilka na raz i chwytam za tytuły w zależności od okoliczności przyrody. Nie często zdarza się jednak, że poruszają ten sam temat. Choć na różny sposób.
O książce Krzysztofa Millera jeszcze pewnie napiszę, bo już pierwszy reportaż zamieszczony w "13 wojnach i jednej" wywarł na mnie silne wrażenie. Zdecydowanie zasługuje na osobnego posta.
Zatem antologia "Księga wojny". Bitka w konwencji fantastycznej. Potrafi być równie przerażająca i przejmująca jak ta w wersji reportażowej. Książka ma swoim koncie kilka sukcesów, które udało jej się osiągnąć moim kosztem, za co jej bardzo dziękuję.
Po pierwsze: Obaliła moje przypuszczenie, że dobre antologie fantastyczne w wydaniu Fabryki Słów już wymarły.
Po drugie: Poza dużymi nazwiskami pojawiło się kilka dla mnie nowych, ale to właśnie ich opowiadania najbardziej ruszyły mi duszę. Polecam w szczególności: "Ciężki metal" Jakuba Nowaka (temu nawet udało się mną lekko rzucić o ścianę, a dawno nikt tego nie robił; thriller z blokowiska ze świetnymi dialogami i szkicem bohatera tak wnikliwym, że zaczęłam podejrzewać Pana Nowaka o bycie kobietą; erm... Mrs. Rowling?), "Prawo losu" Krzysztofa Piskorskiego (ładne), "Bóg jest z nami" Andrzeja W. Sawickiego (genialny pomysł na miks fantastyczny: diabły, anioły, światy równoległe, magia i pepeszki - eklektyzm jest dobry, kiedy jest dobry, a tu jest właśnie dobry z bonusowym poczuciem humoru i dystansem).
Po trzecie: jestem absolutnie przerażona "wiklinowym człowiekiem", który pojawił się w "Lecie księżycowych ciem". Bardzo dziękuję Marcinowi Wełnickiemu. I gratuluję.
Po czwarte: Jakub Ćwiek i jego cudowne zabawy wyrazami dźwiękonaśladowczymi w "Bajce o trybach i potworach".
I po piąte: Antologia zawiera pierwsze pisarskie dzieło Jacka Piekary, które naprawdę mi się podobało. Nawet bardzo. Lejdis and dżents. "Artur Potter Lwie Serce". Tym bardziej, że ostatnio z moim szwagrem dużo rozmawialiśmy na temat tego, że "wojna w filmach i książkach jest zawsze taka EPICKA". Choć nie powinna.
Wróciłam (czy na pewno wróciłam?) po raz kolejny do score z "The Dark Knight Rises". Co by o Hansie Zimmerze nie mówić - ścieżki dźwiękowe do poddanego nolanowskiemu liftingowi "Batmana" mu wyszły. Szczególnie ochoczo wskazywać będę paluchem na tematy przewodnie czarnych charakterów: "Why so Serious?" czy "Harvey Two-Face" z "The Dark Knight".
Finałowa część sagi to zdecydowanie "Bane chant". Chór 80 tys. zmiksowanych głosów internautów (potęga twittera) skandujących "Deshi! Basara!" pojawia się m.in. w "Imagine the Fire" i "Gotham's Reckoning". Temat Superżołnierza pustoszy zen, aktywizuje ośrodek niepokoju i dreszczy ciarkami na całym ciele.
A przede wszystkim, daleko mu do heroiczno-epickiego tematu z np. "King Arthur".
Jak zabić asasyna w 400 stron
Do moich ulubionych smaczków w "Porzuconych" należą:
Papierowy Vader z nieba spadł
Mam wakacje, więc czytam poważną literaturę. I robię konstruktywne rzeczy. Z papieru.
Naprawdę cudnie było połknąć książeczkę dla dzieci w przerwie pomiędzy jedną stroną pracy magisterskiej, a drugą. A jako że jestem "born and raised" Star Wars fan - było tym fajniej.
Geneza książeczki Toma Anglebergera jest dość prosta: wyznawca Gwiezdnych Wojen z 33-letnim stażem postanawia połączyć dwie swoje pasje i zaczyna składać z papieru postacie z sagi. A później pisze książkę o dzieciaku, który robi to samo. Yodę z origami nosi na paluchu, pacynka z wdzięczności sprawuje funkcje doradcze, a każda jego rada dobra jest, hmmm...
Pomysł dostał błogosławieństwo LucasArts, ale zebrał również fanowski hejt za szarganie świętościami i infantylizację [sarkazm] superdorosłej, skrajnie poważnej i misternie ułożonej mrocznej fabuły GW [/sarkazm]. A szkoda, bo Angleberger obchodzi się z sagą z czystą, fanowską miłością i nie czyni jej krzywdy. Pisze zabawnie, z wdziękiem i uroczym dziecięcym entuzjazmem. W książce znajdziemy miliony aluzji do sagi, miliony symboli, miliony cytatów z filmów Lucasa. Na jakimś geek party można spokojnie stawać w szranki, kto znajdzie więcej - niektóre są na poziomie bardzo wrednie hard.
"Darth Paper" natychmiast powędrował do moich siostrzeńców (podczas tego eksperymentu nie cierpią żadne dzieci). Również "born and raised" Star Wars fan. Już ja o to zadbałam (poza tym ich ojcem jest człowiek, któremu niegdyś nadano ksywkę [Kosmiczny] Dywan - tak, inspiracją były GW, aluzja na poziomie bardzo wrednie hard).
Z papierowym Yodą i Vaderem, uczynionymi przeze mnie, nie chwaląc, nie rozstają się. Cóż, jak to napisałam w recenzji na Hataku - kiedyś dzieciaki nosiły do szkoły Plastusia. Dzisiaj noszą co innego.
Jako że książeczka objętościowo raczej nie miałaby szans w starciu z Encyklopedią Brytannicą i niewiele czasu nad nią spędziłam (dłużej składałam wyżej objawione origami) toteż w słuchawkach grał utwór. Jeden. Za to zapętlony.
Nie bardzo porywa mnie to, co zrobił Beltrami przy okazji "World War Z", ale za to bardzo podobał mi się soundtrack do "Warm Bodies", który uczynił wespół z Buckiem Sandersem. A przynajmniej jego początek: "Music for Airport Zombies". Taka skoczna muzyczka na przewrotny wzór i podobieństwo muzyczek granych w supermarketach.
Taki chichot kompozytora.
Książka drogi
Tuż przed dziewięciogodzinną podróżą, w tak zwany "tę i nazad" otrzymałam w darach od HatakPeeL nowiutką, świeżutką, drugą część pierwszej części (ha, a wydawca się śmieje, bo rozbijając tom na atomy zarabia dwa razy więcej) "Przebudzenia lewiatana". Na okładce dumnie wisi cytat z (TEGO) Martina, który przyznaje, że "ta space opera skopała mu dupę". Jako że jestem konsumentem przewrotnym, widząc takie hasła automatycznie lekko się uprzedzam i obiecuję sobie po cichutku, że ja niczego sobie skopać nie dam.
No, i te bezbłędne dialogi.
Autor fantastyki, któremu chce się podjąć trud wsłuchania się w swojego bohatera zawsze ma u mnie +10 na starcie. Jeśli dodatkowo podpala wszystkie wytarte schematy na postać, bądź też z nich kpi, dostaje moje czytelnicze serduszko. I moje pieniądze, bo gotowa jestem kupować wszystkie jego następne książki w ciemno. I z pisarskim tandemem Franck-Abraham ukrywającym się pod szyldem "James S.A. Corey" dokładnie tak będzie. Bo drugą częścią pierwszego tomu sagi "Ekspansja", faktycznie, skopano mi to i owo.
Nie chodzi tutaj tylko o piękny, temat przewodni na pianino skomponowany przez samego Clinta Mansella ("Leaving Earth") znanego głownie z "Requiem dla snu". Przy tym soundtracku pracowała czołówka kompozytorów zajmujących się muzyką do gier, więc wyobraźcie sobie, co powstało z ich połączonych mocy. Piękne, poruszające, zawieszone między elektroniką, a klasyką rzeczy.
Bo wcale nie chodzi tylko o to, że Jim Holden z "Przebudzenia Lewiatana" ma dla mnie wygląd domyślnej postaci komandora Sheparda. Nie, nie.
Sens życia wg Umberto Eco
Wczoraj nastąpiła ostatnia audycja z cyklu "Ścieżka ponaddźwiękowa", muszę żyć w separacji z mikrofonem radiowym dobre dwa miesiące.
Wiec wiem, co to tęsknota, dusza rozdarta i niepokój wewnętrzny.
Z tego tytułu wczoraj w audycji zagrały piosenki z napisów końcowych, w tym absolutny klasyk z "Żywotu Briana": "Always Look on the Bright Side of Life". I gwizdanie.
Asia, która na początku audycji zasiadała za realizatorskimi sterami przyznała, że cytat na obrazku jej jej absolutnym faworytem ze wszystkich mądrości, które Monty Python zawarł w tekście tego utworu. I ja się muszę z tym zgodzić. Toteż zgadzam się oficjalnie i publicznie tudzież popieram to kilkoma przykładami ze zbiorków felietonów Pana Umberto, który zawsze pokazuje życie we współczesnym świecie jako akt skończenie absurdalny, ale przy tym niezmiernie zabawny. Bo tylko poczucie humoru jest nam w stanie zapewnić przetrwanie.
Po Eco sięgam co czas jakiś, kiedy akurat uda się wyłowić jego "Zapiski..." z czeluści bibliotek. I zawsze czytam go w środkach komunikacji miejskiej, bo i format się do tego nadaje i forma literacka. A że czasami wybuchnę śmiechem w miejscach publicznych, ku zdumieniu pasażerów, to już trzeba wliczyć w ryzyko zawodowe.
Tak jak wczoraj na przykład. Od razu przy pierwszym felietonie o walizeczkach na kółkach. Śmiałam się tym bardziej, że kiedyś sama o nich pisałam, tylko w kontekście bardziej morderczym, sensacyjnym wręcz.
Bo mnie taką walizką ktoś chciał kiedyś zabić. Ot.