Sezon na wojnę

Jeśli chodzi o książki, nie ma w mojej czytelniczej stylówie zwyczaju celebrowania "sezonu ogórkowego". Nie ma tak, że kiedy nadchodzą wakacje, zaczynam w panice przekopywać moje zbiory w poszukiwaniu literatury w spódnicy, albo jakiegoś łatwego do przeskanowania wzrokiem fantasy młodzieżowego. Kiedy ludzie zaczynają chodzić w klapkach nie kładę się z owymi dziełami na trawie z mocnym postanowieniem przypieczenia się na złocisto.
Jedynymi stałymi książkowymi pozycjami w moimi roku kalendarzowym są te podróżnicze, czytanie w lutym i losowo wybrana część Harry'ego Pottera w okolicach Bożego Narodzenia.

Lato nie ma taryfy ulgowej. I bardzo bawi mnie, że w większości filmów epickie bitwy odbywają się przy ulewnym deszczu, ewentualnie pod fałdami groźnie wyglądających chmur. W mojej wyobraźni, przewrotnie, zawsze jest to pełne słońce. A niech się smażą rycerze w tych swoich zbrojach.

W tym roku wszystko niebezpiecznie zawęża się do wojny i/lub mocnych reportaży. Pisałam już o moich 14 + 1 wojnach, czas na kolejne. Tym razem w wydaniu bardzo kobiecym, empatycznym i wnikliwym. Oraz, dla kontrastu, twardym, zdecydowanym i brawurowym. Anna Wojtacha, korespondentka wojenna. zdaje się mieścić w sobie wszystkie cechy, jakie może posiadać człowiek i, w zależności od warunków środowiskowych, wyciąga na wierzch te, które są potrzebne do przeżycia.
"Kruchy lód" to książka bardzo osobista i szczera, ale nie ma tak terapeutycznego charakteru jak "Miłość z kamienia" Pani Jagielskiej. Wojtacha pisze o pracy reportera wojennego, ale mało w tej książce samych reportaży - mocnym wyjątkiem jest fragment o dzieciach ze Strefy Gazy (podczas czytania którego płakałam rzewnie nie bacząc na współpasażerów w pociągu relacji Warszawa - Kraków).

Gdyby książka została wydana w Stanach Zjednoczonych, wytwórnie filmowe w biegu o zaklepanie sobie praw filmowych do niej stąpałyby po trupach kolegów z branży. W końcu od ekranizacji "Bractwa Bang Bang" trochę czasu minęło to raz, dwa - jest w tej książce wszystko: wojna, groza, cierpienie wątki miłosne i wielopłaszczyznowy główny bohater. Paradoksalnie jednak to nie przez postać Wojtachy - baby twardej i pięknej, słuchałam podczas czytania ścieżki dźwiękowej do "Resident Evil: Afterlife" i "Retribution". Dementuję wszelkie insynuacje, o skojarzeniach z Alice.

Po prostu. Tegoroczny Transatlantyk Festival upłynął mi pod znakiem Marco Beltramiego, który był jednym z głównych gości imprezy. A przecież od niego i jego soundtracków do pierwszych częsci "Resident Evil" bardzo krótka droga do tomandany. Nie ujmując Beltramiemu (który ciekawym człowiekiem jest), w kontekście filmu o zombie wolę pracę tego drugiego - szczególnie niepokojące "Tokyo" i genialne smyczko-sample w "Flying through the Air" (razem z czołówką!). Reszta utworów może umknąć uwadze słuchaczy, ale do tych dwóch wraca się.
Z pewnym strachem po skórą, ale wraca.

Obyło się bez trybików



Rzadko tęsknię do czasów gimnazjum, ale kiedy już tęsknię…

…to do tego, jak się wtedy czytało książki. Wszystko było nowe, świeże, nie dało się tego z niczym porównać, więc absolutnie każda, największa nawet Kalka z Mistrzów była fenomenem na skalę (tu wstaw swój ulubiony fenomen). Człowiek nie był jeszcze na tyle oczytany, żeby w trakcie zagłębiania się odrzucić książkę zniecierpliwionym gestem i wyrecytować na głos dalszą przewidywalną część losów bohaterów*.
* (a później, mimo wszystko książkę czyta się do końca, bo a nóż widelec w którymś momencie się pomyliśmy. Ale raczej kończy się to depresja, że „już nic nas nigdy w życiu nie zaskoczy”)

Jako fantastofil z godnym stażem, co raz trudniej znaleźć mi książki, filmy, gry, które zachwyciłyby mnie czymś zupełnie nowym, ewentualnie dobrym miksem wyświechtanych elementów. Dlatego ze łzami wzruszenia wchłonęłam przez osmozę ostatnio dwa tomy „Przedksiężycowych” Anny Kańtoch przyturlane mi przez Malitę, która czyta.

Panią Annę pamiętam z „13 anioła”, jej powieści bodaj debiutanckiej, którą czytałam w liceum. Nie pamiętam fabuły (ale to dobrze, bo zamierzam przeczytać drugi raz), postacie mi się majaczą, ale za to uniwersum! Jakie to było uniwersum! Pani Anna ma do tego rękę jak mało kto, co widać też w „Przedksiężycowych”. Co więcej, nie wyjaśnia od razu wszystkich zasad nim rządzących, jak drużynie geeków przed rozgrywką RPG storytellin', więc czytelnik czuje się jak Wojciech Cejrowski rzucony w sam środek wioski Indian amazońskich. Może nawet mniej pewnie, bo nie każdy ma tyle tupetu co on. Albo jak Daniel Pantalekis, jedna z postaci „Przedksiężycowych”.

Zatem witamy w Lunapolis, gdzie nic nie jest ważne tak bardzo, jak progres i nowoczesność. Co jakiś czas projektowani genetycznie mieszkańcy muszą przeżywać na własnej skórze „Skok”, który oddziela od ich rzeczywistości to, co przestarzałe. Zabiera nie tylko brud i popsute przedmioty, ale także ludzi, którzy nie są wystarczająco „postępowi”, tworząc dla nich zupełnie nowy-stary świat. Dodajcie do tego postacie mając możliwość za odpowiednią opłatą modyfikować nie tylko swój wygląd, ale i zdolności, dodajcie unoszący się klimat lekkiego steampunku i mechanoidy. Można się zakochać. Nawet polecam.

Chciałam, żeby podczas czytania w uszach terkotały mi trybiki, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy je ostatnio słyszałam, więc jak zwykle w takich przypadkach, włączam opcję shuffle i szukam. Zupełnie jak w książkach fantasy: nie wiem czego, ale jak już to znajdę, będę wiedzieć, że dokładnie o to mi chodziło (pozdrawiam serdecznie genialną Eleonorę Ratkiewicz i Elfów z jej książek). Trybików nie znalazłam, ale przydarzyła się ścieżka dźwiękowa z „Ghost In the Shell: Stand Alone Complex”, część trzecia dokładnie. I Ben del Maestro (tak, tak, ten sam, którego słyszeliśmy we „Władcy pierścieni”) w „Flashback Memory Stick”. I etno –chór w „Torukia”. I cudnie romantyczna gitara „Mikansei Love Story”. Yoko Kanno, odpowiedzialna za cały ten cudny eklektyzm, rządzi od „Cowboy Bebop” i robi to niepodzielnie.

Czternaście wojen. I dziesięć. I Superżołnierz.


Czasem tak jest, że jedną książkę zakłada się drugą... Zawsze czytam kilka na raz i chwytam za tytuły w zależności od okoliczności przyrody. Nie często zdarza się jednak, że poruszają ten sam temat. Choć na różny sposób.

O książce Krzysztofa Millera jeszcze pewnie napiszę, bo już pierwszy reportaż zamieszczony w "13 wojnach i jednej" wywarł na mnie silne wrażenie. Zdecydowanie zasługuje na osobnego posta.

Zatem antologia "Księga wojny". Bitka w konwencji fantastycznej. Potrafi być równie przerażająca i przejmująca jak ta w wersji reportażowej. Książka ma swoim koncie kilka sukcesów, które udało jej się osiągnąć moim kosztem, za co jej bardzo dziękuję.

Po pierwsze: Obaliła moje przypuszczenie, że dobre antologie fantastyczne w wydaniu Fabryki Słów już wymarły.
Po drugie: Poza dużymi nazwiskami pojawiło się kilka dla mnie nowych, ale to właśnie ich opowiadania najbardziej ruszyły mi duszę. Polecam w szczególności: "Ciężki metal" Jakuba Nowaka (temu nawet udało się mną lekko rzucić o ścianę, a dawno nikt tego nie robił; thriller z blokowiska ze świetnymi dialogami i szkicem bohatera tak wnikliwym, że zaczęłam podejrzewać Pana Nowaka o bycie kobietą; erm... Mrs. Rowling?), "Prawo losu" Krzysztofa Piskorskiego (ładne), "Bóg jest z nami" Andrzeja W. Sawickiego (genialny pomysł na miks fantastyczny: diabły, anioły, światy równoległe, magia i pepeszki - eklektyzm jest dobry, kiedy jest dobry, a tu jest właśnie dobry z bonusowym poczuciem humoru i dystansem).
Po trzecie: jestem absolutnie przerażona "wiklinowym człowiekiem", który pojawił się w "Lecie księżycowych ciem". Bardzo dziękuję Marcinowi Wełnickiemu. I gratuluję.
Po czwarte: Jakub Ćwiek i jego cudowne zabawy wyrazami dźwiękonaśladowczymi w "Bajce o trybach i potworach".
I po piąte: Antologia zawiera pierwsze pisarskie dzieło Jacka Piekary, które naprawdę mi się podobało. Nawet bardzo. Lejdis and dżents. "Artur Potter Lwie Serce". Tym bardziej, że ostatnio z moim szwagrem dużo rozmawialiśmy na temat tego, że "wojna w filmach i książkach jest zawsze taka EPICKA". Choć nie powinna.

Wróciłam (czy na pewno wróciłam?) po raz kolejny do score z "The Dark Knight Rises". Co by o Hansie Zimmerze nie mówić - ścieżki dźwiękowe do poddanego nolanowskiemu liftingowi "Batmana" mu wyszły. Szczególnie ochoczo wskazywać będę paluchem na tematy przewodnie czarnych charakterów: "Why so Serious?" czy "Harvey Two-Face" z "The Dark Knight".

Finałowa część sagi to zdecydowanie "Bane chant". Chór 80 tys. zmiksowanych głosów internautów (potęga twittera) skandujących "Deshi! Basara!" pojawia się m.in. w "Imagine the Fire" i "Gotham's Reckoning". Temat Superżołnierza pustoszy zen, aktywizuje ośrodek niepokoju i dreszczy ciarkami na całym ciele.

A przede wszystkim, daleko mu do heroiczno-epickiego tematu z np. "King Arthur".

Jak zabić asasyna w 400 stron


Zawsze mam na komputerze zainstalowane (przynajmniej) trzy gry: pierwszą przechodzę, w drugiej strzelam z łuku/ snajperki w ramach resetu po ciężkim dniu, trzecia to „Arcanum”. Generalnie jestem fanką pada i wsadu od lat najmłodszych i zazwyczaj daję szansę książkom na podstawie moich ulubionych gier. 

No, i zawsze się srogo zawodzę. Nie trafiłam jeszcze na taką, która byłaby napisana na poziomie wyższym niż przeciętny. Nie to, że często za nie chwytam, ale jednak.

Ostatnio wymogły to na mnie okoliczności. Jako że jestem człowiekiem, który musi przeznaczyć część swoich wakacji na przyzwanie pracy magisterskiej z innego wymiaru (w tym jej nie ma, zatem musi być w innym, to oczywiste), więc dni upływają mi na klapaniu w klawisz w tempie panicznym. W efekcie wieczorem mój pociąg do komputera jest żaden, nawet „Assassin’s Creed” nie kusi. A tęsknota za uganianiem się po dachach jest. No, i jak tu pogodzić dwie półkule mózgowe kobiety? W roli deus ex machina: półka z książkami.
Z serii AC czytałam już „Ostatnią krucjatę” (książkowa wersja historii Altaira) i byłam szczerze zaskoczona, z jaką łatwością Bowdenowi udało się za pomocą pióra zamordować tak genialną fabułę gry. W „Porzuconych” było dużo lepiej, ale i tym razem autor nie zawiódł mnie i mnie zawiódł. Tak. Dokładnie tak powinno brzmieć to zdanie.

Do moich ulubionych smaczków w "Porzuconych" należą:
1] Książka pisana jest w formie dziennika ojca Connora, głównego bohatera trzeciej części gry. Przy dacie 1757 czytamy: „świat toczył wojnę siedmioletnią”. Hm. Może się czepiam, ale jest bardzo mało prawdopodobne, że w trzecim roku (albo pierwszym, zależy z którym historykiem się zgadzamy) tego konfliktu ludzie potrafili przewidzieć, ile jeszcze potrwa.
2] Patrz: zdjęcie numero duo.
(po większą ilość marudzenia należy kliknąć tu: TU)

No, ale. Po co się starać, żeby napisać porządnie książkę, którą „fani i tak kupią”. Bowden mógł zabić, więc zabił. Po raz kolejny. Nikt nie morduje asasynów tak, jak Bowden.

…i pomimo całej mojej miłości do Jespera Kyda, który udźwięcznił kilka części „Assassin’s Creed”. Pomimo mojej miłości do soundtracku z części trzeciej, stworzonego przez Lorne Balfe, ulubionego miniona Hansa Zimmera… słuchałam czegoś zupełnie innego.
Historię Connora oraz rodzin Hatfieldów i McCoy’ów dzieli ładny wiek. Mimo to, ścieżka dźwiękowa do mini serialu o kółku wzajemnej nienawiści pomiędzy nimi bardzo ładnie mi się wpasowała w lekturę. John Debney zrobił bardzo klimatyczny kawałek dobrej roboty: folkowe skrzypce, świetna gitara, a orkiestra wchodzi dokładnie wtedy, kiedy wejść powinna. No, i bardzo ładne „I Know These Hills” z Sarą Beck na wokalu.

Książka może niekoniecznie, ale score z "Hatfields & McCoys" jak najbardziej.

Papierowy Vader z nieba spadł

Mam wakacje, więc czytam poważną literaturę. I robię konstruktywne rzeczy. Z papieru.

Naprawdę cudnie było połknąć książeczkę dla dzieci w przerwie pomiędzy jedną stroną pracy magisterskiej, a drugą. A jako że jestem "born and raised" Star Wars fan - było tym fajniej.

Geneza książeczki Toma Anglebergera jest dość prosta: wyznawca Gwiezdnych Wojen z 33-letnim stażem postanawia połączyć dwie swoje pasje i zaczyna składać z papieru postacie z sagi. A później pisze książkę o dzieciaku, który robi to samo. Yodę z origami nosi na paluchu, pacynka z wdzięczności sprawuje funkcje doradcze, a każda jego rada dobra jest, hmmm...

Pomysł dostał błogosławieństwo LucasArts, ale zebrał również fanowski hejt za szarganie świętościami i infantylizację [sarkazm] superdorosłej, skrajnie poważnej i misternie ułożonej mrocznej fabuły GW [/sarkazm]. A szkoda, bo Angleberger obchodzi się z sagą z czystą, fanowską miłością i nie czyni jej krzywdy. Pisze zabawnie, z wdziękiem i uroczym dziecięcym entuzjazmem. W książce znajdziemy miliony aluzji do sagi, miliony symboli, miliony cytatów z filmów Lucasa. Na jakimś geek party można spokojnie stawać w szranki, kto znajdzie więcej - niektóre są na poziomie bardzo wrednie hard.

"Darth Paper" natychmiast powędrował do moich siostrzeńców (podczas tego eksperymentu nie cierpią żadne dzieci). Również "born and raised" Star Wars fan. Już ja o to zadbałam (poza tym ich ojcem jest człowiek, któremu niegdyś nadano ksywkę [Kosmiczny] Dywan - tak, inspiracją były GW, aluzja na poziomie bardzo wrednie hard). 
Z papierowym Yodą i Vaderem, uczynionymi przeze mnie, nie chwaląc, nie rozstają się. Cóż, jak to napisałam w recenzji na Hataku - kiedyś dzieciaki nosiły do szkoły Plastusia. Dzisiaj noszą co innego.


Jako że książeczka objętościowo raczej nie miałaby szans w starciu z Encyklopedią Brytannicą i niewiele czasu nad nią spędziłam (dłużej składałam wyżej objawione origami) toteż w słuchawkach grał utwór. Jeden. Za to zapętlony.

Nie bardzo porywa mnie to, co zrobił Beltrami przy okazji "World War Z", ale za to bardzo podobał mi się soundtrack do "Warm Bodies", który uczynił wespół z Buckiem Sandersem. A przynajmniej jego początek: "Music for Airport Zombies". Taka skoczna muzyczka na przewrotny wzór i podobieństwo muzyczek granych w supermarketach.

Taki chichot kompozytora.

Książka drogi


W podróży każda książka staje się lekturą obowiązkową. W sensie, że obowiązkiem każdego obywatela jest wziąć książkę w podróż. Ideałem byłoby, gdyby była lekka (wagowo), przy tym względnie obszerna (żeby nam się, broń Boże, w połowie drogi nie skończyła) i wciągająca jak (tu wstaw błyskotliwe porównanie na poziomie Pratchettowskim).

Tuż przed dziewięciogodzinną podróżą, w tak zwany "tę i nazad" otrzymałam w darach od HatakPeeL nowiutką, świeżutką, drugą część pierwszej części (ha, a wydawca się śmieje, bo rozbijając tom na atomy zarabia dwa razy więcej) "Przebudzenia lewiatana". Na okładce dumnie wisi cytat z (TEGO) Martina, który przyznaje, że "ta space opera skopała mu dupę". Jako że jestem konsumentem przewrotnym, widząc takie hasła automatycznie lekko się uprzedzam i obiecuję sobie po cichutku, że ja niczego sobie skopać nie dam.


I stało się tak, że pierwsza część pierwszego tomu może nie rzuciła mną o ścianę, ale urzekła mnie wystarczającą ilością elementów, żeby uznać ją za wstęp do nadchodzącej kocówki. Żeby przeczytać więcej na ten temat, trzeba się wkliknąć w recenzję na Hataku. W skrócie, zachwyciło mnie dobrze uargumentowane uniwersum i postacie, którym daleko do sztampy i płaskostopia osobowości.

No, i te bezbłędne dialogi.

Autor fantastyki, któremu chce się podjąć trud wsłuchania się w swojego bohatera zawsze ma u mnie +10 na starcie. Jeśli dodatkowo podpala wszystkie wytarte schematy na postać, bądź też z nich kpi, dostaje moje czytelnicze serduszko. I moje pieniądze, bo gotowa jestem kupować wszystkie jego następne książki w ciemno. I z pisarskim tandemem Franck-Abraham ukrywającym się pod szyldem "James S.A. Corey" dokładnie tak będzie. Bo drugą częścią pierwszego tomu sagi "Ekspansja", faktycznie, skopano mi to i owo.

Skojarzenie muzyczne z "Przebudzeniem Lewiatana" było dość oczywiste. O ile inwazję Żniwiarzy odparłam dopiero niecałe dwa tygodnie temu, o tyle ścieżki dźwiękowej do "Mass Effect 3" słucham od dnia premiery. I znam na pamięć. I kocham każdym zakamarkiem mojego serduszka.

Nie chodzi tutaj tylko o piękny, temat przewodni na pianino skomponowany przez samego Clinta Mansella ("Leaving Earth") znanego głownie z "Requiem dla snu". Przy tym soundtracku pracowała czołówka kompozytorów zajmujących się muzyką do gier, więc wyobraźcie sobie, co powstało z ich połączonych mocy. Piękne, poruszające, zawieszone między elektroniką, a klasyką rzeczy.

Bo wcale nie chodzi tylko o to, że Jim Holden z "Przebudzenia Lewiatana" ma dla mnie wygląd domyślnej postaci komandora Sheparda. Nie, nie.

Sens życia wg Umberto Eco

Wczoraj nastąpiła ostatnia audycja z cyklu "Ścieżka ponaddźwiękowa", muszę żyć w separacji z mikrofonem radiowym dobre dwa miesiące.

Wiec wiem, co to tęsknota, dusza rozdarta i niepokój wewnętrzny.


Z tego tytułu wczoraj w audycji zagrały piosenki z napisów końcowych, w tym absolutny klasyk z "Żywotu Briana": "Always Look on the Bright Side of Life". I gwizdanie.

Asia, która na początku audycji zasiadała za realizatorskimi sterami przyznała, że cytat na obrazku jej jej absolutnym faworytem ze wszystkich mądrości, które Monty Python zawarł w tekście tego utworu. I ja się muszę z tym zgodzić. Toteż zgadzam się oficjalnie i publicznie tudzież popieram to kilkoma przykładami ze zbiorków felietonów Pana Umberto, który zawsze pokazuje życie we współczesnym świecie jako akt skończenie absurdalny, ale przy tym niezmiernie zabawny. Bo tylko poczucie humoru jest nam w stanie zapewnić przetrwanie.

Po Eco sięgam co czas jakiś, kiedy akurat uda się wyłowić jego "Zapiski..." z czeluści bibliotek. I zawsze czytam go w środkach komunikacji miejskiej, bo i format się do tego nadaje i forma literacka. A że czasami wybuchnę śmiechem w miejscach publicznych, ku zdumieniu pasażerów, to już trzeba wliczyć w ryzyko zawodowe.

Tak jak wczoraj na przykład. Od razu przy pierwszym felietonie o walizeczkach na kółkach. Śmiałam się tym bardziej, że kiedyś sama o nich pisałam, tylko w kontekście bardziej morderczym, sensacyjnym wręcz.
Bo mnie taką walizką ktoś chciał kiedyś zabić. Ot.